Fragment dziennika Reuwena Ben-Szema Feldschuha poświęcony jego córce Josimie Feldschuh, w dniu jej pierwszego koncertu w Melody Palace, 15.03.1941 - wybór Sobota. Piętnasty marca, czterdziestego pierwszego. Święto. - Kto wie, czy mi się uda przeżyć, a nawet jeżeli tak, to czy doświadczę jeszcze drugiego takiego dnia. Pierwszy koncert mojej córki. W czasie gdy biegam i krzątam się gorączkowo, by urządzić jakoś życie mojej rodziny, kiedy doświadczam niepowodzenia za niepowodzeniem, jak choćby w kwestii pracy, gdyż do dzisiaj nie mam wciąż pracy przynoszącej jakiś dochód. Wielkie niepowodzenie, jakie przeżywam codziennie w kwestii chleba. Nie ma w domu chleba, prawdziwego chleba. Moja żona gotuje kasze i jagły w takiej proporcji, że woda do kaszy jest jak 1:10. Jedyny tłuszcz jakim się odżywiamy to tłuszcz z zupy, którą dostajemy ostatnio z kuchni dla ubogich. W takich warunkach moja córka gra przez wiele godzin dziennie bez przerwy a znawcy tematu dosłownie zmusili mnie, żeby dała koncert, zachwycając przy tym świat i getto. Żona i ja długo sprzeciwialiśmy się temu występowi. Córka jest delikatna i wrażliwa, niedożywiona, pozbawioną odpowiedniej opieki. Czasami idzie spać z pustym brzuchem, potem wstaje bardzo głodna i zadowala się odrobiną jedzenia. W takich warunkach nasza córka się trudzi, siedzi zgarbiona nad fortepianem i stara się wydobywać z niego cudowne, zaczarowane melodie i dźwięki. Wczoraj wieczorem odbyło się przesłuchanie. 45 muzyków. I jak przekazują, jedni z najlepszych w Warszawie. Wśród ich Nitok, który grał w radiu, Holcman - pierwszy skrzypek Filharmonii; Sztolcin z opery i wielu innych im podobnych. Siedzieli na estradzie a moja mała podeszła do fortepianu, po raz pierwszy w życiu w takim otoczeniu. Ja stałem ukryty za kurtyną, by nie czuła mojej obecności i żeby było jej łatwiej. Ze swojego doświadczenia mówcy wiem, że największy stres dla człowieka stojącego na scenie przed publicznością powoduje obecność dobrego znajomego, szczególnie obecność członków rodziny. Żona siedziała obok córki na scenie a ja ze swojego miejsca widziałem, jak na twarzach wielu muzyków widać było lekki uśmiech, a nawet drobny ton lekceważenia, jakby mówili: aha, "cudowne dziecko", my już dobrze wiemy jaka jest wartość i poziom takiego występu. Zaczęli grać. Moja córeczka znała ten kocert z taką precyzją i tak idealnie, że nie da się tego porównać z niczym. Każdy dźwięk był zapisany w jej krwi jakby grała go już podczas stworzenia świata. Kiedy orkiestra skończyła grać preludium, precyzyjnie, idealnie w wymaganej sekundzie, nie za wcześnie ale też bez opóźnienia o choćby dziesiątą sekundy nawet, mała "weszła" do melodii i odegrała swoją partię. Orkiestra razem z nią, sama orkiestra, ona sama, wszystko przebiegło zgodnie z planem koncertu, bez najmniejszej pomyłki, jak to czasem bywa z muzykami. Słuchałem gry córki i patrzyłem na twarze muzyków. Powoli znikał z nich tamten wyraz, mina, która była widoczna na nich na początku. Ich twarze stały się poważne, widać było, że dokładają wszelkich wysiłków by grać precyzyjnie, by nie pomylić się. Co jakiś czas któryś z nich podnosił wzrok i patrzył w oczy drugiemu a jego usta wyrażały bezgłośnie zdumienie i podziw. Potem widziałem, jak w ich oczach pojawił się entuzjazm, jak potrząsali głowami, a gdy skończyła grać ci doświadczeni, starzy muzycy nie mogli się powstrzymać i wszyscy zaczęli bić brawo, rozległy się burzliwe oklaski. Dyrygent poprosił o powtórzenie kilku fragmentów koncertu, ponieważ pewni muzycy pomylili się i nie "weszli" dokładnie w momencie swojej partii. Przerobili je wszystkie. Mała siedziała i z lekkością, jakby opowiadała swoje przygody koleżance albo jakby huśtała swoją lalkę w kołysce, którą to zabawę zawsze bardzo lubiła, przyglądała się elementom fortepianu, a gdy przyszła jej kolej zagrała, jakby grał sam anioł z Nieba. Ściskałem ją długo! Jeden po drugim podchodzili do nas po kolei muzycy z orkiestry i wyrażali swoje uznanie, mówiąc, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie widzieli ani nie słyszeli. Mówili o Rubinsteinie, o Jaschy Heifetzu, o Gimplach i innych, występujących jako "cudowne dzieci" i że tylko do najwspanialszych z nich można i trzeba porównywać moją córkę. Sala jest zapełniona, pomimo deszczu. Stoję obok kasy i przyglądam się wchodzącym. Na wielu twarzach znać ciekawość i zainteresowanie, wiele jest radosnych. Także w getcie wydarzyła się jakaś sensacja, tym razem interesująca. Kilka osób wyraża swoje zadowolenie, wypływające z dumy narodowej, że właśnie w getcie, w tak trudnym i przygnębiającym okresie, pojawiła się genialna hebrajska dziewczynka. Nie zobaczyłem małej przed koncertem, ani nic! Czułem ją, żyłem z nią w mojej głowie, w wyobraźni, w tęsknocie, w moim życiu. Orkiestra zagrała kilka swoich utworów. Publiczność irytowała się, kiedy wystąpi mała - wszyscy o to pytali. Porządkowi uspokajali ich, wszystko będzie zgodnie z programem. Pod koniec pierwszej części i po odegraniu "Wesela Figara" i "Niedokończonej" symfonii Schuberta moja laleczka usiadła do fortepianu. Wszedłem do loży naprzeciwko estrady abym mógł patrzeć na jej twarz z profilu. W sali zapadła taka cisza jakiej dotychczas nie słyszałem w żadnej publicznej sali koncertowej. Od pierwszych chwil do końca cisza ta nie została zakłócona. Wątpię, by kiedykolwiek tak uważnie słuchano Mozarta od początku istnienia getta chociaż jego utwory grano w dziesiątkach sal koncertowych za dnia i w nocy, jak słuchano go w tamten sobotni wieczór gdy interpretowała go moja córeczka. Nie chcę udawać nic przed czytelnikiem, nie wiem nawet, czy moje zapiski będą miały kiedykolwiek jakichś czytelników, bo ich los jest mi przecież nieznany, piszę je przecież w czasie ciemności i mroku, i śmiertelnego zagrożenia, ale jako ojciec, który lubi przesadnie zachwycać się dziećmi, przytoczę fragment recenzji, która ukazała się w Gazecie Żydowskiej - jedynej żydowskiej gazecie wydawanej w Generalnej Gubernii w tych czasach. Napisane jest tam tak: "Tym razem spodziewano się sensacji. Jedenastoletnia dziewczynka weszła na scenę, usiadła do fortepianu i zagrała koncert Mozarta. Już pierwsza część, którą usłyszeliśmy, nie pozostawiła słuchaczom nic do życzenia, zaś w części drugiej i trzeciej mała pianistka sprawiła, że cała publiczność popadła w najwyższy zachwyt. Dziewczynka ta odznacza się wielką muzykalnością od urodzenia. W pewnej chwili na przykład nie zwróciła uwagi na pałeczkę dyrygenta, który się pomylił i grała dalej z idealną precyzją. Wydaje się, że ta mała wirtuozka nie ma najmniejszych trudności technicznych, jak zademonstrowała to grając część trzecią, co uczyniła w sposób w pełni koncertowy. Ale przede wszystkim wywarła na nas wpływ jej doskonała interpretacja dzieła Mozarta. Artystka zebrała burzliwe oklaski i zagrała również bis. Dwa utwory, swoje własne kompozycje. Jeżeli w przypadku "cudownych dzieci" nie należy nigdy przewidywać z góry ich przyszłości, w tym akurat przypadku można zakładać, że jeżeli będzie robiła dalej postępy w tym tempie, jej talent rozwinie się i sięgnie najwyższego poziomu". "Bisom" nie było końca. Córka spoglądała w stronę naszej loży, dawaliśmy jej znak głową by nie grała więcej chociaż tłum nie chciał się uspokoić. Przyniesiono jej sześć czy siedem wiązanek kwiatów, a potem spośród publiczności zaczęto rzucać kwiaty i cukierki. Kiedy zapytaliśmy, jakie są jej życzenia odparła ze zbytnią "skromnością", że ma tylko dwa cele, być najdoskonalszą pianistką na świecie ale nie tylko wśród kobiet, lecz również największą wśród mężczyzn i po drugie, co jest dla niej jeszcze ważniejsze, tworzyć wielkie kompozycje jak jeden z największych twórców. Żałuje, że do tej pory nie ma ani jednej kobiety wśród słynnych kompozytorów. Jest Beethoven, Schubert, Mozart, Mendelssohn, Ravel, Czajkowski, Debussy i wielu, wielu innych i nie ma ani jednej kobiety, która mogłaby stanąć koło nich. Aby świat ją poznał. A ona, właśnie Żydówka, będzie pierwszym kompozytorem tej rangi wśród kobiet, by mogła stanąć w jednym rzędzie na równi z największymi. *** Rachela Auerbach „Josima” fragmenty artykułu, opublikowanego w izraelskim dzienniku „Davar” 26 stycznia 1951- wybór Mieszkanie na ul. Leszno 66, w którym zamieszkałam zimą 1940 roku, u rodziców Josimy, nosiło numer 18. Matka Josimy wierzyła, że liczba ta ochroni nas przed wszelkimi nieszczęściami i istotnie – nie wiadomo, jakie czary sprawiły, że w okresie gdy Niemcy rabowali i okradali domy z mebli nikt nie ruszył stojącego u nas przepięknego wiedeńskiego fortepianu? Najwyraźniej los sprzyjał Josimie – mówiłam sobie w duchu – i sprawił, że nie zmarnuje tych lat, że będzie mogła dalej pracować w swojej dziedzinie i nieprzerwanie rozwijać talent. Słuch absolutny, niespotykana pamięć muzyczna, niezwykła zdolność uczenia się i ogromna sprawność techniczna. Do tego wszystkiego można było zauważyć u niej pierwsze oznaki świadczące o głębszym „wnętrzu”, o wrażliwości w przeżywaniu życia, bogatej emocjonalności. Nie powiem, że celowała także gdy chodzi o chęć do wytężonej pracy. Nie. W tym wypadku chęć do pracy i dyscyplina w tym naprawdę katorżniczym trudzie pochodziły od matki Josimy, która sama była obdarzona zamiłowaniem do muzyki i posiadała muzyczne wykształcenie. To ona posadziła córkę przy fortepianie, gdy dziewczynka miała zaledwie pięć lat i zaczęła ją uczyć. Być może Josima pragnęłaby również zajmować się innymi rzeczami, zamiast dniem i nocą poświęcać się wyłącznie muzyce. Lubiła przecież nawlekać koraliki na nitki, robić z nich broszki i bransoletki, lubiła dawać prezenty bliskim, urządzać rodzinne uroczystości. W chwilach, gdy jej matka wychodziła z domu, urządzałyśmy sobie czasami zabawy z „lekką muzyką”. Uczyłam ją żydowskich piosenek a ona szybko podchwytywała melodie i akompaniowała mi. Tak bardzo lubiła śpiewać swoim przyjemnym, cienkim, melodyjnym głosem polskie ludowe piosenki i przedwojenne „szlagiery” a także „Niedokończoną” Schuberta z polskimi słowami oraz mazurek Chopina ze słowami: „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie…”. Do dzisiaj, gdy zaczynam nucić tę piosenkę, budzi się we mnie przebłysk tamtego czasu, tamtej atmosfery, gdy Josima była jeszcze na tym okrutnym świecie. Ogarnia mnie uczucie, że żyłam przecież kiedyś innym życiem i że razem z Josimą ja też częściowo umarłam. Piosenka ta odzywa się we mnie jak echo dawnego czasu. Wesoła i pełna życia Josima siedzi znowu przy fortepianie, który już od dawna nie istnieje, w mieszkaniu, którego już nie ma, gra i podśpiewuje, wyraźnie podkreślając słowa zakochanej dziewczyny: „Gdybym ja była ptaszkiem z tego gaju…”. Ponieważ w pewnej chwili nadszedł taki czas, gdy Josima zaczęła sama układać melodie. I to nie zwyczajnie układać. Jej talent był już na tyle rozwinięty, że komponowała z pełną świadomością i należytą wiedzą. Z poważną miną, żartując odrobinę ze swojego dziecinnego wieku, opowiadała niekiedy o tym, jak bardzo pragnie być kompozytorem, „udowodnić światu”, że kobiety są zdolne nie tylko grać utwory innych lecz także same tworzyć muzykę. Również i na to jej matka nie patrzyła wówczas przychylnie. Była przekonana, że tego rodzaju rzeczy są przedwczesne, lecz ostatecznie ona sama przepisywała drobne notatki Josimy do zeszytu nutowego. Josima pragnęła sprawiać prezenty wszystkim bliskim osobom. Mnie dedykowała ułożoną przez siebie melodię, którą zatytułowała „Lament nad brzegiem rzeki”. Oto jeszcze kilka tytułów ważniejszych utworów Josimy, które zrodziły się w jej dziecięcej duszy, w których nie było nic z udawania ani starania się bycia kimś innym, niż w rzeczywistości: „Ptak opowiada”, „Ptasia uczta”, „Wiejscy klezmerzy”, „Melodia kropli wody”. Było wśród nich także kilka „mazurków”, „kujawiak”, „walc”, a ponad wszystko – pięć melodii, które Josima skomponowała pod wpływem pieśni szabatowych, melodii modlitewnych, które słyszała. Sytuacja w getcie stawała się z dnia na dzień coraz groźniejsza. Napięcie narastało. Kilka tygodni przed wywózkami ze „strony aryjskiej” nadeszła propozycja wyprowadzenia Josimy z getta. Pewien Polak z miasteczka Radzymin, w którym rodzina Josimy miała oddanych przyjaciół, zaoferował, że weźmie dziewczynkę do siebie, przyjmie ją do rodziny jako swoją siostrzenicę i zatrudni nauczycielkę, która będzie uczyć ją razem z jego córką, rówieśnicą. Matka Josimy chciała jednak, by człowiek ten zabrał do siebie również jej męża i ją. Było to niemożliwe. Może po prostu nie była w stanie rozstać się z Josimą. Kiedy więc rozpoczęła się „akcja” na głowę matki zawaliły się niebo i ziemia. Pragnienie, które zamieniło się praktycznie w szaleństwo by ocalić życie Josimy, wyrażało się w tym, że wciąż dbała by broń Boże córka się nie przeziębiła, Kiedy siedzieli w kryjówkach lub podczas biegu od jednej kryjówki do drugiej matka z wielkiej troski i poczucia bezsilności owijała dziewczynkę swetrami, wełnianymi kamizelkami, najróżniejszymi okryciami. Na przełomie lipca i sierpnia, w sierpniu i we wrześniu 1942 – gdy było wciąż dość ciepło – Josima rozchorowała się od tego przegrzewania i zapadła na zapalenie płuc. Co prawda wyzdrowiała, ale nikt nie wiedział, że choroba zostawiła w jej młodych płucach groźne ślady. Pierwsza akcja dobiegła końca. Również podczas drugiej „akcji” w styczniu 1943 rodzina ocalała przed wywózką. Kilka tygodni później całej trójce udało się wyjść na aryjską stronę i znaleźć schronienie we wsi Pustelnik. Zanim ktokolwiek dostrzegł, że być może jej niezdrowy wygląd ma jakąś konkretną przyczynę, że nie przestaje kaszleć, zanim wysłali ją w towarzystwie polskiej dziewczyny do lekarza do Warszawy, okazało się, że płuca Josimy znajdują się w ostatnim stadium gruźlicy… Należałam do tych żydowskich „aryjczyków”, którzy mogli poruszać się po mieście. Tak się złożyło, że w tym czasie poszłam dowiedzieć się o zdrowie Josimy. Zdążyłam już wówczas nawiązać kontakty po polskiej stronie. Uznałam, że być może da się jeszcze umieścić Josimę w sanatorium dla gruźlików. Zamierzałam poświęcić temu całą swoją energię, powiedziałam, że stanę na głowie aby ją uratować! W sobotę, 17 kwietnia, w wieczór święta Pesach i Wielkanocy, w wieczór wybuchu powstania w warszawskim getcie poszłam do lekarki, specjalistki od chorób płuc, która badała Josimę i która była także dyrektorką sanatorium dla chorych na płuca w Otwocku. Jej wyrok był krótki i jasny: Nie ma już czego ratować! Płuca Josimy są dziurawe jak sito. Jej dni są policzone. Może przeżyje jeszcze tydzień a może i tyle nie… Wracając od lekarki szłam ulicami miasta przepełniona straszliwym bólem. Przygnieciona ciężarem cierpienia przystawałam przed oknami sklepowymi w świąteczny wieczór. W każdej witrynie obok nędznych towarów czasu wojny wystawione były plecione koszyczki, a w nich małe kurczaczki zrobione z puchu. Malutkie białe „baranki” z gipsu i cukru z czerwoną wstążeczką zawiązaną na szyi wyglądały z kęp prawdziwej trawy rosnącej w małych doniczkach. Przywiązane błękitnymi wstążkami króliczki ciągnęły wielkie pisanki wielkanocne z bakelitu, wypełnione cukierkami dla dzieci. Wszędzie widać było malutkie wiązanki świeżych fiołków… Josima tak bardzo lubiła wszelkie drobne ozdoby. Nasza najdroższa i najpiękniejsza – Josima! Josima zmarła w środę, 21 kwietnia, w drugi dzień święta Pesach, trzeciego dnia powstania. W mieście, w którym snuły się dymy unoszące się znad płonącego getta, wstrząsanym hukiem eksplozji, drżącym od wystrzałów, przyniesiono mi wiadomość. Josima zmarła w malutkiej wiosce Pustelnik – dla mnie jej śmierć była śmiercią drogiej i podziwianej istoty, której życie zostało w pewnym sensie przerwane już tam, za murami tonącymi w krwawej mgle.